***
jedyny
w swoim rodzaju
i gatunku człowieczym
nadzwyczajnie niebanalny
nienachalnie zauważalny
niemodny
całował rączki
rozmawiał
kontemplował
i komplementował
nieśmiało
z taktem
i bez taktyki
z nieprzedawnioną prawdą
w takt szurania dawno znoszonych butów
w marynarce
wytartej czasem
w gentelmeńskim stylu
który przeminął z wiatrem
jak On dzisiaj
czas przeszły dokonany
nie pasuje
do jego analogowej obecności
do jego zakurzonej elegancji
do niespiesznej lekkości bytu
w tej karuzeli życia
na którą wskoczyliśmy
i kręcimy się jak chomiki
które z uśmiechem zamykamy w klatkach
On był
i patrzył
On był
i koło zwalniało
drzwiczki do klatki się uchylały
trzeba było pochylić głowę
nadstawić uszu
otworzyć oczy
żeby dostrzec
usłyszeć
i też być jak On
tu i teraz
by w każdej pauzie
jego dobrotliwego dialogu serca
usłyszeć trwanie
i swoje istnienie poczuć
czas przeszły dokonany
nie pasuje do dzisiaj
bez Jerzego
R.I.P.
Ta róża ma imię Zwycięstwa.
Smutku stóp niedotykających opuszkami palców miękkiego dywanu w
fantazyjne wzory.
Beznadziei zwieszonej głowy z piękną twarzą zastygłą w wiecznym łkaniu, z
wyschniętymi korytami łez.
Bezsilności zaciśniętej w pięści dłoni z wyrysowaną paznokciami mapą
niemego cierpienia.
Samotności włosa opadłego na niewyprasowaną życiem sukienkę w różowym
kolorze wyblakłej miłości.
Ta róża w ostatnim akcie słonecznego dnia postanowiła się poddać i zwiędnąć,
choć prognozy pogody
na przyszły tydzień zapowiadały rzęsisty deszcz .
Pamięci W.
Zapach wilgoci
W rogu kuchni poniemieckiego domu stał stół.
W kuchni życie tętniło.
Turkotem maszyny do szycia,
stukotem noża odcinającego skórki od chleba,
odgłosem dziecięcych kroków,
echem dorosłych rozmów.
Kuchnia poniemieckiego domu miała swoje tajemnice.
Wystarczyło odsunąć stół, by poznać jedną z nich.
Klapa po podniesieniu uwalniała jedyny w swoim rodzaju zapach:
strachu, ziemi i wilgoci.
Dziadek podnosił klapę,
a kuchnię wypełniało zimne powietrze i woń piwnicy.
Strome, drewniane schody prowadziły do ciemnej czeluści.
Z regałami pełnymi przetworów,
z drewnianymi beczkami wypełnionymi kiszoną kapustą,
ze stertą ziemniaków
usytuowaną pod małym okienkiem
znajdującym się tuż przy sklepieniu.
Gdy przychodziła wiosna
ziemniaki zaczynały kiełkować,
a bacia zwoływała wnuczki,
by skubały kiełki.
Dziś nie ma już babci
i dziadek też odszedł.
Pamięć przechowuje zapach wilgoci jak najdroższy talizman,
który ożywia już tylko wspomnienia.
***
Mamo, mamusiu
taki smutny dziś wieczór
szyby zapłakane
krople dzwonią z nostalgią
łzy przeszłości w deszcz się zmieniły
uderzają w rytm serca
spływają powoli
oczyszczając taflę czasu
11 sierpnia 2024 · Grono odbiorców: Publiczne
Czy też tak macie, że przed wakacjami snujecie idylliczne wizje tego, co w tym czasie będziecie robić? Czy macie poczucie, że czas na urlopie (nawet jeśli połączony jest z pracą) rozciąga się jak te świecące zabawki , które gdy gumka naciągnie sie maksymalnie wystrzeliwują pod niebo? Czy widzicie siebie oczami wyobraźni na tarasie, leżaku, kocyku z najwygodniejszej pozycji życiowej z książka w ręku, długopisem w dłoni, ołówkiem za uchem?
Ja takie wizje snuję co roku. I choć z natury odpoczynek z robotą nie idzie w parze są przecież zajęcia relaksacyjne, których całą głowę i pół walizki znowu zabrałam ze sobą w wakacyjną podróż. Miałam pisać, rozmyślać, czytać, fotografować, publikować.
I co? Pstro.
W takich momentach jak etapy "pomiędzy" zdaję sobie sprawę, że bardzo pstro. I nico. I te momenty mają w sobie pewien żal, że się nie zrobiło więcej, lepiej, nie przeczytało się wszystkiego, że nic się nie napisało albo niewiele, że się nie zastanowiło dogłębniej nad materią rzeczy i spraw, że pozwoliło się tak szybko odpłynąć czasowi. Na szczęście to "pomiędzy" a nie "koniec". Wakacje jeszcze trwają! I niech wakacjami będą!
Zatem wracam do pamiętnika "Ciaiolo w podróży" wierząc , że zdołam pocerować te dziury.
27 sierpnia 2024
Podróże z Madonną. 22 sierpnia 2024 r. Dzień 62. Piemont, Włochy. Fabryka przetwórstwa orzechów laskowych.
Zwabiła nas tablica informująca, że są tu lody orzechowe. Z orzechów laskowych. Zatrzymaliśmy się. Lody były smaczne a właściciel, Macedończyk, pokazał nam swoją fabrykę, zrobił degustację wszystkich swoich produktów orzechowych ( ciasta, oleju, grappy orzechowej, słodkiego proszku orzechowego do mleka, kilka rodzajów kremów orzechowych do spożycia i do upiekszania) , oprowadził po gaju orzechowym, pokazał fontannę orzechową własnej produkcji, wreszcie poczęstował pomidorem, który na włoskiej ziemi wyrósł z ziarenka macedońskiego. Wszystko było wyborne i orzechowe, nawet nieorzechowy pomidor.
P.S. Zapomniałam o orzechach laskowych do podgryzania: solonych, w karmelu i w czekoladzie.
Podróże z Madonną. Dzień 12. 3 lipca 2024 r. Punta Secca. Włochy.
"Jeśli odległość od Canicattini Bagni, gdzie wynajęliśmy apartament, do Punta Secca mierzyć kilometrami, to nie była to duża odległość. Jednak jeśli wziąć pod uwagę ilość zakrętów...Pomidory z bazylią i oliwą, które zjadłam na obiad przypominały mi się w czasie tej podróży nader często. Ale warto było. Choć serialu "Commissario Montalabano" nigdy nie byłam fanką. Język włoski z naleciałościami dialektu sycylijskiego i realia tego miejsca to na tamtym etapie było spore wyzwanie. Przecież dobrych kilka lat temu z teściową przez kilka odcinków śledziłam losy znanego w całych Włoszech komisarza policji. Miejsce, w którym rozgrywały się sceny z filmu zachwyciło mnie atmosferą i znowu kolorami , tym razem beżami w różnych odcieniach.
Wiał mocny wiatr, sukienka fruwała mi na wszystkie strony, włosy także poddawały się bez oporu temu szalonemu pędowi powietrza. Morze zawodziło niespokojnie a Lorezno wyciągał ręce do nieba i tańczył na porzuconej na plaży palecie w rytm melodyjnego rytmu fal." Z pamiętnika
Podróże z Madonną, Chieri, Piemont, Włochy. 04.08. 2024 , godz. 5.11. 54 dzień.
Obudziłam się ze snem przyklejonym do powiek. Otworzyłam oczy, spojrzałam w okno, zachwyciłam się kolorami wczesnego poranka. Sowy, które nie śpią do późnych godzin nocnych rzadko widują takie widoki. Madonna stała niedaleko okna. Ledwo widoczna. A jednak zauważalna. Jej obecność, od kiedy wyruszyła z nami w podróż, stała się oczywistością, pewnikiem, stałą wartością. Wstałam ostrożnie z materaca, który zajmowałam z mężem, cicho , by nie obudzić mego towarzysza dni i nocy , sięgnęłam po aparat, zrobiłam kilka bardzo podobnych ujęć i położyłam się spać, by dośnić przerwany sen.
Wczoraj wróciłam do domu. Madonna została u teściowej pod opieką męża. Stoi w tym samym miejscu, niiedaleko okna. A ja budzę się o 4 rano, idę na przechadzkę z psem i długo zasnąć nie mogę przewracając się z boku na bok. Nie dokańczając rozpoczętego snu.
Podróże z Madonną. 22 sierpnia 2024 r. Dzień 62. Winnice w okolicach Alby, Piemont, Włochy.
Podczas tej wyprawy zachwycałam się przepięknymi widokami roztaczającymi się na piemonckie wzgórza malowane zielonymi winnicami. Biegałam z mężem i najmłodszym synem po tych pagórkach i pagórach w poszukiwaniu ogromnych ławek widokowych, które tego dnia rysowały nam trasę wakacyjnej wędrówki.
Gdy niosłam Madonnę na jedno ze wzgórz myślałam o mojej prababci Aleksandrze. Wiele lat temu niosła tę samą figurkę w swoich ramionach w drodze z Częstochowy.
Gdy stawiałam Madonnę na ziemi, suchej i popękanej myślałam o trudnym życiu kobiet w mojej rodzinie i o ich sile.
Niech ta podróż, moje myśli i haiku będą hołdem dla Nich.
w spękanej ziemi
wysuszona łodyga
spija rosy łzę
Zamykamy drzwi windy. Wciskamy przycisk z liczbą zero i zjeżdżamy w dół. Żegnamy Włochy i wyruszamy w podróż powrotną do domu. Jest godzina 7.54, słońce nieśmiało wita mieszkańców Turynu i nam świeci na pożegnanie, o 9.28 już całkiem zdecydowanie i zadziornie patrzy prosto w oczy. Autostrada w okolicach Cremony. Na liczniku 12991, przejechanych od 22 czerwca, kilometrów, 246 godzin w samochodzie. To nie koniec podróży z Madonną. Jaki będzie kolejny etap? Życie pokaże.
Może Rybnik?
Podróże z Madonną. Dzień 61. Cocconato, Piemont, Włochy. 21.08. 2024 r.
Podróże z Madonną to spotkania. Tego dnia wracaliśmy z krótkiej wycieczki do Sanktuarium Jana Bosko, gdzie ogromne wrażenie wywarł na mnie skromny w formie, bogaty w myśli architektonicznej główny kościół tego obiektu. To było miejsce, gdzie bez wątpienia można spotkać Boga. Wracaliśmy niespiesznie do domu zauroczeni pięknymi widokami malowniczych wzgórz tonących w świetle leniwie chylącego się ku zachodowi słońca. Zbaczając nieco z trasy, wąską i krętą droga dojechaliśmy do niewielkiego miasteczka z kościółkiem na wzniesieniu. Wysiadłam z Madonną zauroczona światłem, w którym skąpana była świątynia. Moi bliscy zostali w samochodzie. Postawiłam figurkę w snopie jasności i usłyszałam zza pleców męski, ciepły głos, który pytał mnie czy jestem Polką. Elegancki Pan z równie eleganką żoną zaprosili mnie do rozmowy, opowiadając o podróżach do Polski w czasach komunizmu, o współpracy z uczelniami muzycznymi w naszym kraju. Uśmiechali sie do tych wspomnień i do mnie, i do mojej historii rodzinnej , która krzyżowała się z losami gipsowej Maryi. Na koniec podali swoje adresy mailowe z prośbą o przesłanie zdjęć, które robię. Gdy odeszli Madonna stała w cieniu , słońce schowało się za wzgórzem pogrążając scenę w zimnych szarościach. Przestawiłam figurkę w inne miejscem, ale żadne z kilku zdjęć, które zrobiłam nie było tym pierwszym. Konia z rzędem temu, kto znajdzie Madonnę na zdjęciu.
Dzisiaj i ja uśmiecham się przypominając sobie tamten dzień, słyszę miły tembr głosu Pana Leo i wdycham dym z papierosa Pani Anity.
Czym byłoby życie bez takich spotkań, bez wzajemnej życzliwości, uśmiechu?
Podróże z Madonną to spotkania. Tego dnia wracaliśmy z krótkiej wycieczki do Sanktuarium Jana Bosko, gdzie ogromne wrażenie wywarł na mnie skromny w formie, bogaty w myśli architektonicznej główny kościół tego obiektu. To było miejsce, gdzie bez wątpienia można spotkać Boga. Wracaliśmy niespiesznie do domu zauroczeni pięknymi widokami malowniczych wzgórz tonących w świetle leniwie chylącego się ku zachodowi słońca. Zbaczając nieco z trasy, wąską i krętą droga dojechaliśmy do niewielkiego miasteczka z kościółkiem na wzniesieniu. Wysiadłam z Madonną zauroczona światłem, w którym skąpana była świątynia. Moi bliscy zostali w samochodzie. Postawiłam figurkę w snopie jasności i usłyszałam zza pleców męski, ciepły głos, który pytał mnie czy jestem Polką. Elegancki Pan z równie eleganką żoną zaprosili mnie do rozmowy, opowiadając o podróżach do Polski w czasach komunizmu, o współpracy z uczelniami muzycznymi w naszym kraju. Uśmiechali sie do tych wspomnień i do mnie, i do mojej historii rodzinnej , która krzyżowała się z losami gipsowej Maryi. Na koniec podali swoje adresy mailowe z prośbą o przesłanie zdjęć, które robię. Gdy odeszli Madonna stała w cieniu , słońce schowało się za wzgórzem pogrążając scenę w zimnych szarościach. Przestawiłam figurkę w inne miejscem, ale żadne z kilku zdjęć, które zrobiłam nie było tym pierwszym. Konia z rzędem temu, kto znajdzie Madonnę na zdjęciu.
Dzisiaj i ja uśmiecham się przypominając sobie tamten dzień, słyszę miły tembr głosu Pana Leo i wdycham dym z papierosa Pani Anity.
Czym byłoby życie bez takich spotkań, bez wzajemnej życzliwości, uśmiechu?
1 SIERPNIA 2023 R.
Starość (podkład muzyczny https://youtu.be/JiEHL9EaQ_w?si=tCJmAo-nTpnUxYce )
Leżałam dzisiaj na plaży i myślałam. W przerwie między czytaniem. Trwało to może pół godziny, bo chłopaki (mąż i syn) wołali już na kolację, ale wystarczyło, bym skłoniła się do pisemnej refleksji. Co następuje:
Jakie są oznaki starości? Tej mentalnej, bo z fizyczną zaczynam się powoli , powolutku (wszak mam jeszcze czas) zapoznawać, łudząc się każdego dnia, że skutecznie udaje mi się trzymać ją na odległość. Kiedyś, gdy już nie będzie wyjścia wpadniemy sobie w ramiona udając stare dobre przyjaciółki. Ale to kiedyś. Nie dzisiaj i nie pojutrze. Co z tego, że galaretka mości się wygodnie pod skórą, otulając mięśnie (one gdzieś tam są, nie wyparowały przecież), tym razem skłonna jestem przyznać rację tzw. życzliwym, że to nie kwestia wieku lecz lenistwo i awersja do ćwiczeń fizycznych wychodzą pospołu. Co z tego, że dziesięć lat temu też nie ćwiczyłam a galaretki i z lupą próżno by szukać.
Ale co z tą starością, bo ja tu sobie o aktywności fizycznej rozprawiam, a starość czeka (aż wzdrygnęłam się z niechęcią podszytą strachem na ostatnie dwa słowa). Przeczytałam niedawno, a dotyczyło to mężczyzn, że podobno około pięćdziesiątki ludzie zaczynają przyspieszać (bynajmniej nie z metabolizmem) z życiem, działaniem, budowaniem, realizowaniem, bo widzą widmo końca. Młodości rzecz jasna. Ciekawe...Zaiste.
Po pierwsze ciekawe, czy nie przeinaczyłam wyczytanej teorii? Po drugie - jeśli zgodnie z głoszoną “prawdą” oddałam jej sedno to czy jest ona słuszna?
Kurczę, te podziały na my kobiety, oni mężczyźni jakoś mnie jednak mierżą i nie przekonują w pełni. Trochę się waham, jak drzwi wahadłowe, które w naszym drugim wspólnym mieszkaniu zamontowaliśmy sobie z salonu do sypialni. Jak w filmach westernowych, których nota bene nienawidzę. Zatem pomimo tego, iż swego czasu pisałam, że pewne cechy płciowe determinują bycie i życie , dzisiaj się waham. Bo jeśli tak zastanowić się ciut dłużej niż chwilę, to przecież jest mnóstwo innych czynników wyznaczających nasze jestestwo w danej postaci, o których i mędrcy, i psychologowie, pewnie nawet trenerzy personalni piszą i mówią mając na podorędziu wiedzę, badania i doświadczenie. Płeć nie rozstrzyga wszystkiego - tego się będę trzymać. Cóż, ze mnie to taka podwórkowa obserwatorka własnego kurnika i kilku przyległych, co to czasem tylko wyściubi nos poza swoje poletko obserwacji , a że nos ma nie od parady, to zdaje jej się (znaczy mnie się zdaje), że wywęszy co nieco więcej, jak to w innych, odleglejszych kurnikach wygląda. Więc nie zawsze chodzi o płeć. Kropka.
Ale znowu zboczyłam z tematu, bo miało być o starości. Czytam czasem te kolorowe czasopisma , w zasadzie jeden tytuł, raz w miesiącu i nie od deski do deski, a tam o odpuszczaniu. Czytam książki, w minionym miesiącu nawet kilka (Łoł,łał! Jak cudownie móc to napisać: kilka książek w miesiącu) a tam znowu nawoływanie do odpuszczania. Tyle, że to kobiety nawołują (małokurnikowe nawyki jednak ze mnie wychodzą, nie odetnę się od tej płciowej segregacji tak łatwo) , Jola i Asia także, punktując się za każde najmniejsze odpuszczonko podczas naszego kobiecego zlotu. Ja także znajduję przyjemność w tej grze samej z sobą.
Patrzę na mojego męża (przyjaciele wrócili do domów, tylko mąż mi został do obserwacji) i dostrzegam pewną różnicę, on chce przyspieszyć, ba przyspiesza nawet , bo zawsze chciał mieszkać w Grecji więc teraz myk i graty spakowane, oddane, sprzedane, już na paletach stoją, w tirze świat przemierzają, by dotrzeć do ziemi obiecanej. Tyle, że “terra promessa” stała się incognita. Nie, nie! Nie uciekliśmy z domu, jesteśmy tylko na wakacjach, tamto było dwa lata temu, w czasach zarazy i może właśnie albo także z powodu pandemii wróciliśmy po czterech miesiącach, bo nikt nic nie wiedział, Grecy tylko patrzyli, nawet głowami nie kręcili, ręce rozkładali i uśmiechali się wieloznacznie (przypomniał mi się właśnie, że mam gdzieś w czeluściach Internetów ze dwa wpisy z tego okresu). Szkoda było czasu na rozszyfrowywanie uśmiechów, procedur, umów, których i tak nikt nie dotrzymywał. Ale dzisiaj w tym męskim pędzie i skoro już z górki życia może warto sprawdzić raz jeszcze czy ta Grecja jednak “promessa”? Właśnie sprawdzamy.
I znowu popłynęłam meandrami dygresji…Taka sytuacja z dzisiaj. I będzie o starości. Chyba. Leżymy na plażowo-barowych leżakach, plażowych, bo położonych na plaży i barowych, bo należących do kafejki-bistro po drugiej stronie uliczki (plażowe i barowe ma tu decydujące znaczenie, co wyjaśnię później), pod tamtejszym parasolem z traw. Delektujemy się chwilą, smakujemy sól w powietrzu, kąpiemy się w, o dziwo, niepalącym, późnopopołudniowym słońcu, kontemplujemy swoje towarzystwo, chwilową przerwę w nadawaniu audycji przez Najmłodszego wypełniamy rozmową. Jest fajnie, naprawdę fajnie z całą fajnością tego momentu.
-To co, jedziemy na tę wycieczkę po Peloponezie? - mąż.
- Nie chce mi się! - ja.
I nie wierzę, że to powiedziałam. Że przyznałam się do tego, że mi się nie chce, że pozwoliłam sobie nie chcieć, choć to byłaby na pewno piękna wycieczka znając mojego męża i jego talent organizatorski. Starzeję się, bo wolę poleżeć tutaj, pod tym parasolem, nie wsiadać, nie wysiadać, nie zatrzymywać się na siku, na jedzenie, na zwiedzanie, że chcę być tutaj i nic nie robić?
- Szkoda, zawsze marzyłem , żeby zwiedzić Peloponez. - mąż.
- Mnie też szkoda, trochę, choć nie marzyłam. - ja.
Tak teraz sobie myślę, że mój biegnący mąż (prawie jak tańczący i prawie jak z wilkami - teraz już wiadomo skąd pomysł na ten podkład muzyczny) też w tym biegu powoli zaczyna odpuszczać. Pewnie do czasu jak wrócimy z urlopu, ale dobre i to.
A co z tymi leżakami i parasolami plażowo-barowymi, bo obiecałam wyjaśnić. On, znaczy mąż NAPRAWDĘ odpuszcza. W bagażniku dwa parasole, jeden - nówka sztuka nieśmigana, drugi - zeszłoroczna używka, do tego pled militarny nie do zdarcia, cała torba akcesoriów, dmuchane koło; i dzikie plaże do zdobycia, ulubione odległe kąpieliska do zaliczenia, na które koniecznie trzeba rano jechać , im dalej tym lepiej, by nie było zbyt blisko, zbyt swojsko, bo to nudą wieje . I się pozmieniało - Jemu, memu mężowi. Idzie na pobliską plaże, kładzie się nie na swoim leżaku, nie wyciąga akcesoriów, nie wkurza się, że piasek, że pot, że …Starzeje się?
Kiedy pakowałam się na wakacje i przy okazji robiłam długo obiecany sobie porządek w szafie dotarłam do miejsca w szufladzie z bielizną, gdzie znalazłam kilkanaście par całkiem ładnych gatek, takich na sznureczkach, moich ulubionych, tzn. ulubione były w czasie, kiedy je kupowałam, pewnie krótkie kilka lat temu i odkładałam na “niecodziennie”. Teraz bez żalu oddałam je córce, która z etapu “obrzydliwe” weszła w “cudowne”, by nie powiedzieć “zajebiste”, a do walizki spakowałam swoje - też ładne, uszyte z większego kawałka materiału, ale już niesznureczkowe i jeszcze niebawełniane majtasy w kwiatki. Starzeję się?
Długi ten wpis mi się wyklikał. Inne oznaki starości i rozkminy różnicowo-płciowe zostawię na inny dzień, na nowy wpis.
Kurczę, teraz wypadałoby powiedzieć coś mądrego, takiego podnoszącego na duchu, aforystycznego, a ja w głowie mam pustkę, na głowie za to poplątane włosy, których nie rozczesałam po kąpieli (tej pod prysznicem, zmywającej sól) . Pozwolę więc sobie i Wam powiedzieć: Czeszcie się dziewczyny. I prostujcie włosy - to dodałaby moja 17-letnia córka, która gania mnie z nagrzaną prostownicą.
P.S. Przypadkowo kliknąłem coś w telefonie i wyskoczyła mi ilość kroków, które dzisiaj zrobiłam. O zgrozo!!!!!!!!!!!!! Wyłączam, zapominam, sio, sio, nic nie widziałam, nic nie wiem, żyję w błogostanie urlopowego nieróbstwa. I nie starzeję się wcale. Ale za to odpuszczam. Kroki też.
21. 08. 2023 r.
Srała dalej niż widziała. Taki chyba czeka mnie koniec i epitafium tej treści na Facebook’u.
Zakisiłam słój ogórków. Na małosolne. I spieszę, by je zjeść zanim przejdą w stan totalnego ukiszenia, a co ważniejsze zanim do domu mąż wróci. Akcja jest niezwykle delikatna, bo mąż (jak już niejednokroć donosiłam) nie znosi ogórków, tych kiszonych szczególnie i bardzo trudna, bo ogórków jest sporo, a czasu małowiele (cóż za niezwykłe słowo, że ja go wcześniej nie słyszałam, Magdaleno dziękuję; pisownia łączna wg Doroszewskiego).
A że u miłego pana na targowisku, co to chciał mnie tydzień temu w kabinie wozu rozgrzewać tajemnym napitkiem (ranek tego dnia był naprawdę chłodny, ciocia Wiesia świadkiem, a może nawet świadkinią, bo chyba nie świadkową), oprócz ogórków kupiłam całkiem sporo śliwek, nota bene których gwarantem jakości wg sprzedawcy była obecność roju os - nie lada wyzwanie przede mną. Siedzę więc na kanapie, na swoim ulubionym miejscu, z boku komputer, z przodu telewizor, z którego Muniek Staszczyk ledwo zipie swoje kultowe “I love you, I love you, I love you”, a ja ogórki zagryzam śliwkami i popijam sokiem bananowym w modnej wersji smoothie. Umrę jak nic. Zastanawiam się tylko czy jeszcze tej nocy, czy dopiero rano?
A jeśli nie umrę zaraz to pewnikiem we śnie będę galopować i frunąć jednocześnie, i skakać pod niebo i pełzać pod ziemią, wszystko mogę , byle znowu nie przyśnił mi się samochód, który bez wiedzy właściciela pożyczyłam sobie minionej nocy. Niestety sen był nad wyraz koszmarny, bo auto po oddaniu tym razem samo odjechało, a ja musiałam doganiać je i wciskać się przez uchyloną szybę do środka, a gdy już tam byłam, fotel przyklejony do kierownicy uniemożliwiał mi wyprostowanie nóg i wciśnięcie hamulca.
Wiecie jaka to męczarnia? Koszmarnie koszmarna! Chyba jednak wolę usrać się po same pachy, albo nawet po szyję, byle znowu nie przeżywać nocnych katuszy.
Rozpisałam się o tych ogórkach i śliwkach, zahaczyłam o koszmary i zapomniałam o czym to ja chciałam “w sednie” pomówić.
Już wiem, ale za późno na tamtenże wywód, innym razem powiodę go fejsbukowymi ścieżkami.
Dzisiaj powiem krótko i na dobranoc, że piękny jest ten świat i pięknie śpiewał Szpak, solo i z Beatą Kozidrak. Że piękne było dzisiejsze wieczorne niebo, co to zdawało się burzę zapowiadać. A w ciemności piękna była gra światła lamp ulicznych i liście lekko kołysane wiatrem piękne były. I że dobrze mieć psa, który każe właścicielce brać dupę w troki i spacerować rankami i wieczorami, przyglądać się robaczkom na chodniku, budynkom w tle, wwąchiwać w lato i letnie miasto podziwiać, choć takie zwyczajne i niewyjściowe te moje peryferie. I że te cztery nowe, nakrapiane filiżanki dają mi mnóstwo radości , gdy piję z nich poranne kawki. I że psiapsióły dobrze robią wyprowadzając mnie nie na manowce wcale, lecz w kukurydzę i że robią piękne foty, z których patrzy na mnie taka miła i odświętna “ja” . I cóż z tego, że delikatnie tu i ówdzie mnie wygładzą, pięknie to robią.
Zaiste, piękny ten świat.
Życzcie mi kochane i kochani, bym jutrzejszej, porannej kawy doczekała. I pojutrzejszej także. Popojutrzejsze też.
6 MARCA 2024 R.
W pociągu bez okien o szczotce-nie-szczotce.
Jadę pociągiem, w którym okna są chyba jedynie atrapą. Temperatura saunowa, przyprawia o tępy ból głowy i szybkie bicie serca. Nie, nie mam w zasięgu wzroku Adonisa , który mógłby wywołać taką reakcję. Zdejmuję kolejne warstwy ubioru wyjazdowego , ubrałam się “na cebulę” , więc kilka ich jest. Jazda w ukropie pozbawia mnie sił witalnych, a chciałam poczytać, popisać w ciągu tych dwu godzin; a miałam nadzieję, że spłodzę zaległe haiku. I klops! Nawet pisanie prozą prostego tekstu przychodzi mi z trudem. Nie poddaję się jednak pomimo bólu głowy…nachalnego, natarczywego...
Staram się ignorować fizyczne dolegliwości i wznieść na wyżyny gawędziarstwa o rzeczach mało istotnych. A ma być o szczotce.
Ginącym w domowych zakamarkach skarpetkom poświęcono już wiele uwagi, nigdy jednak nie natrafiłem na zapiski o szczotkach do czesania, tudzież grzebieniach. Swoją drogą ciekawe czy ktoś jeszcze używa zgrzebła?
Z mojego rodzinnego domu pamiętam ulubiony grzebień mamy, duży, granatowy, z grubymi , szeroko rozmieszczonymi zębami i wyprofilowaną rączką. Chyba wszyscy się nim czesaliśmy, choć w domu były też inne - te cienkie, z drobnymi ząbkami, które drapały niemiłosiernie. Podobnie jak szczotka cioci , ta, którą nosiła w pachnącej perfumami torebce, ta też ( szczotka, nie ciocia) drapała strasznie.
W moim obecnym domu ( znaczy mieszkaniu) grzebieni nie ma w ogóle, a szczotki chadzają własnymi drogami. Ta moja, ta osobista - różowa z tańczącymi pod przezroczystymi "plecami" świecidełkami - gubi się bardzo często na ścieżkach codzienności. A potem nagle, pewnego dnia, po podróżach nie wiadomo gdzie, zjawia się na blacie suszarki w łazience, kiedy indziej odnajduję ją przy wieszaku na wierzchnie okrycia w przedpokoju. Pojawia się też w kuchni, gdzie najczęściej widuję ją na murku, tuż przy w wejściu, choć zdarzało mi się znajdywać zgubę na krześle przysuniętym do ściany i zaklinowanym stołem. Podróżuje po pokojach, chowa się w szafie, potrafi złożyć wizytę telewizorowi i chyba tylko św. Antoni wie, gdzie jeszcze bywa. Niedawno znowu się zapodziała. Antoni pozostawał głuchy na moje wołania o pomoc, wypieli się też domownicy czesząc się szczotką ojca, który trzyma swą własność na półce w szafie z ubraniami, z dala od lepkich rąk pozostałych domowników.
Ale przecież niejedną szczotkę mieliśmy, szczotek było wiele…Wszystkie gdzieś się wyprowadziły, nawet ta, której nie znosiłam, należąca kiedyś do córki. Kupiłam ją, bo obiecywano, że czyni cuda. Naiwnie wierzyłam, że skończą się lamenty i płacze podczas rozczesywania długich i plączących się włosów mojej panny. Nawet w liczbie pojedynczej cud nie nastąpił...Ale może pamięć mnie zawodzi, wszak kilka lat minęło i głowa już nie ta, co kiedyś.
Dość jednak dygresji, wracam do wątku głównego.
Dwa dni temu moje różowe czesadło znowu się zgubiło. Miałam wrażenie, że podczas akcji poszukiwawczej, zajrzałam wszędzie, szczotki jednak nigdzie nie było. Nie pozostało nic innego, jak tylko użyć palców u dłoni, rozczapierzonych, lekko zgiętych, mających kilkurazowe doświadczenie w tejże czynności.
Nagle olśniło mnie. Postanowiłam zajrzeć do szuflady w tzw. słupku przyłazienkowym, który lata świetności dawno ma za sobą. Po eksmisji z łazienki przeszedł w stan bezużyteczności, czekając na śmiałka, który przejrzy jego zawartość i wyprowadzi uroczyście na śmietnik.
Czegóż tam nie było?! Perfumy o zapachu waty cukrowej, kremy do opalania i mleczko “after sun”, pęseta, którą podejrzewałam o dezercję, wakacyjny lakier do paznokci ze świecącymi drobinkami i tarka do stóp, a nawet wiklinowy koszyczek w kształcie walizeczki, który dostałam na urodziny od przyjaciółki na studiach, a w środku trochę świecidełek i kilka wysuszonych kasztanów. Gdy pochłonięta odkrywaniem skarbów zapomniałam o celu wykopalisk w ręce wpadła mi Ona. Skąd się tam wzięła? Jakie jest jej pochodzenie? Dlaczego tam spoczęła? Myślałam, że czasy " kiedyś się może przyda" są już daleko za mną, a tu taki relikt przeszłości wyskakuje z szufladowych zaświatów!
Dziś mam ją w swojej pomarańczowej, przepastnej torbie, w kosmetyczce, którą zabrałam na nockę do stolicy dyskretnie się rozgościła.
Dziś zawdzięczam jej swój przyzwoity wygląd w pociągu bez okien, w którym temperatura nieco spadła (na granicy omdlenia poprosiłam pana konduktora o wsparcie). Zrobiłam jej nawet zdjęcie.
Moja nowa szczotka-nie-szczotka.
A co z różową “czesaczką” do włosów? Czyżby zazdrosna była? Bo dowiedziawszy się o konkurencji wyskoczyła z ukrycia. Tym razem bawiła w pudełku z detergentami łazienkowymi.
21.10.2023 r.
Poszła baba do lekarza…
Jesienna melancholia czy spadek poziomu żelaza? Chandra czy niedokrwistość?
Na dwoje babka wróżyła, ale nie wywróżyła. Nici z jesiennym guseł zastępuję kłębkiem nerwów i wiarą w nauki medyczne. Postanawiam położyć kres domysłom i zawirowaniom głowy (jakoś tak ładniej te zawirowania brzmią od zawrotów) i udać się do przychodni w celu zbadania sprawy. I krwi przy tejże okazji. Skierowanie na badanie morfologiczne czeka od kwietnia, żal nie skorzystać. Gorzej z chęcią, rozum nie starcza za podnietę.
Środowy poranek. Docieram do przychodni o czasie, upewniam się w recepcji, że skierowanie od kwietnia nie straciło na wadze i udaję się do miejsca kaźni. W poczekalni niewielu pacjentów, liczę na szybkie pobranko nie mogąc doczekać się powrotu do domu i łyka życiodajnej kawy.
Spoczywam na krzesełku. Obok panie cicho gawędzą. Z pokoju laboratoryjnego wyparowuje młody człowiek w aurze zniecierpliwienia i głośnego pośpiechu. Patrzy na mnie i krzyczy dopytując się o godzinę wizyty. Nie rozumiem, o co mu chodzi, tym bardziej nie rozumiem, gdy przywoławszy mnie do swojego biurka jak nieposłusznego psa (psów też się tak nie traktuje) zasypuje pytaniami w tonacji zarzutów i szyderstw.
Stoję jak słup soli zastygła w stuporze, kompletnie otępiała . Przytomnieję na tyle, by postanowić coś zrobić , a że nie jestem w stanie wydusić z siebie nic poza bełkotem wychodzę czym prędzej nie trzaskając drzwiami. Słyszę jeszcze krzyk pielęgniarza, pytanie dokąd idę i opadam na krzesło w poczekalni dysząc jak po maratonie. Trzy starsze panie otaczają mnie wianuszkim, niewielką ilością słów i ogromną empatią przytulają bezdotykowo. Znajduję siłę , by udać się z powrotem do recepcji i korzystając z zasobów wsparcia, które właśnie otrzymałam od kobiet spokojnie proszę o pomoc w zrozumieniu tej sytuacji. Pani sprawdza raz jeszcze skierowanie, nadal jest aktualne, tak samo jak 10 min wcześniej , drukuje je tym razem i kieruje mnie do innego pokoju, gdzie zostaję zapisana na konkretną godzinę następnego dnia. Z ulgą opuszczam przychodnię.
Kolejnego dnia rano, przed umówioną godziną nie bez palpitacji serca, udaję się pod te same drzwi, co dzień wcześniej. I znowu w tym samym miejscu, ta sama ludzka życzliwość koi me nerwy. Rozmawiam z panią, która opowiada o wspaniałym lekarzu, przemiłych pielęgniarkach i personelu medycznym ze Świebodzina , którzy jakiś czas temu przywrócili Jej radość życia operując chore biodro. Podziwiam syna, który z czułością i zrozumieniem opiekuje się starszą matką. Z pokoju pobrań dochodzi ciepły głos pani pielęgniarki, która wywołuje pacjentów po imieniu , z zachowaniem formy grzecznościowej , często zdrabnia imiona i woła panią Agniesię, Lodzię, Krysię. Jaki kontrast do wczorajszej postawy pana pielęgniarza. Jak miły kontrast.
- Pani taka miła, wszystkim ustępuje. I młoda. - mówi moja rozmówczyni o mnie do pani, której chwilę wcześniej ustąpiłam miejsce.
- Tak, drugą młodość przeżywam. - odpowiadam z uśmiechem.
- Tę lepszą. - dodaje towarzyszka pacjentki, która właśnie przyszła.
Jaki miły poranek. Chyba zostanę stałą bywalczynią przychodnianej poczekalni. Jeszcze tylko myśl kontrolna w stronę pana pielęgniarza, który dzisiaj zapewne ma wolne, lub pracuje na innej zmianie. Oddycham z ulgą i gawędzę z panią na krzesełku obok. Czas mija dobrze, nikt nie narzeka nawet na spore, bo ok. 30 min. opóźnienie. Chwilo trwaj, jesteś piękna, zwyczajna, ludzka i dobra. Jakież jest moje zdziwienie, gdy wchodzę do gabinetu, a tam przy krzesełku pobrań siedzi “wczorajszy” pan.
- O, to pan, który wczoraj był tak niemiły. - mówię.
- O, to pani, która wczoraj trzasnęła drzwiami.
- Nie trzasnęłam. Wyszłam bez słowa.
- Pani nie trzasnęła, ja byłem miły.
- Nie, wczoraj był pan bardzo niemiły. Ale dzisiaj ma pan znacznie lepszą aurę.
Pani pielęgniarka, która wczoraj pobierała krew a dzisiaj dzisiaj przywoływała pacjentów uśmiecha się do mnie porozumiewawczo zza komputera.
Jaki morał? Bez morału. Z wynikami: poziom żelaza w normie, lekko podwyższone PCT i płytki krwi.
Do kolejnego spotkania z życzliwymi ludźmi. Niech wiosna będzie w nas!
29.09.2023 r.
Jak to się dzieje, że co kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt minut gubię okulary? Namiętnie, notorycznie, nieustannie. Przezornie kupiłam trzy pary i jeszcze kilka dni temu wszystkie je miałam. Raz jedne, raz drugie, czasem trzecie wyskakiwały z zakamarków, a teraz zostały tylko te jedne, jeśli nie liczyć zdezelowanego egzemplarza bez jednej rączki. Ten staje się niejednokroć ostatnią deską ratunku, gdy nie pomagają szeroko zakrojone poszukiwania wspierane przez domowników, gdy święty Antoni drzemie gdzieś w cieniu rajskiego figowca, nie słysząc mych desperackich nawoływań. Zapodziewam te okulary jak weny, które przypływają i przepadają, gubione w mgnieniu myśli.
Wczoraj. Wena złapana w sidła.
Do domu wtoczyłam się z workiem ziemniaków i torbą z małymi zakupami, które i tak ważyły tonę. Nie tracąc czasu na zzuwanie obuwia zabrałam się za obieranie ziemniaków. Miały być ugotowane na parze a potem upieczone z przyprawami w piekarniku.
W domu nie było nikogo więc zaczęłam rozmowę ze sobą. Przypomniała mi się sytuacja sprzed godziny czy dwóch, gdy spragnieni weszliśmy z mężem do sklepu z zielonym płazem na szyldzie, by kupić wodę. Stałam z boku, mąż podszedł do kasy, przed nim starsza pani wykładała swoje drobne sprawunki. Miłym głosem, pełnym sympatii wyrażała swój zachwyt nad sumą jaką przyszło jej zapłacić:
- Dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć - świergoliła - to niesamowite, to niezwykłe, że trzy dziewiątki wyszły.
I dodała , że niedawno 7,77 miała do zapłacenia, co jeszcze bardziej niesamowite było.
Patrzę na ekspedientkę i widzę mur, niemy , wysoki, bez emocji. Mur nieczułości i braku empatii, mur niemej pogardy. Starsza Pani kierując się ku wyjściu podjęła ostatnią próbę i tym samym miłym głosem pożegnała się. Nie usłyszała jednak w odpowiedzi nawet burknięcia. Ledwie ucichł Jej głos a już rozległ się następny. Tym razem męskie, radosne, zdecydowane “Dzień dobry po raz drugi” echem odbiło się po sklepie. A potem cisza, żadnej reakcji pani ekspedientki.
- W tym sklepie nie odpowiada się - skwitowałam złośliwie na głos mając nadzieję, że choć jedna cegła odpadnie z muru robiąc prześwit i nadwyrężając bezduszną konstrukcję.
Tak sobie myślę, że to ostatni dzwonek dla nas ludzi, by się obudzić , by rozszczelnić te mury ciszy i pogardy, bo za chwilę nie dość, że obudujemy się nimi z każdej strony, to jeszcze sami zamienimy się w kupę bezdusznych komórek. Robimy zakupy w wielkich magazynach, gdzie premiowane są nie uśmiechy i miłe słowa, lecz pogoń za czasem. Jakby tego było mało obligowani jesteśmy do używania kas automatycznych, a znikome prośby śmiałków o obsługę ( choćby ze względu na płatność gotówką) kończą się skarceniem klienta i pouczeniem "na przyszłość". Przyszłości nie będzie, jeśli tak dalej pójdzie, wspólnej przyszłości. Może za chwilę zamilknie także automatyczna kasa , zamiast monologu "wyłóż, przełóż, odłóż" zacznie wyświetlać iksy i kółeczka, których do tej pory nie pojmuję, choć to pewnie przeżytek.
Przypomina mi się przy tej pisaninie zimowa wizyta u Teściowej, we Włoszech. Tam żywe relacje międzyludzkie, że tak nazwę rozmowę, uśmiech, zagadywanie na ulicy, w sklepie, na targu są dobrem narodowym, którym nota bene my Polacy jesteśmy zachwyceni. Pewnego dnia wybrałam się na targowisko, byłam smutna, bo dzień wcześniej zemdlałam i uszkodziłam sobie ząb, chodziłam więc otulona szalem ograniczając konwersację do skinień głową. Przy którymś ze stoisk wybrałam owoce, podałam panu uwijającemu się jak w ukropie, obsługującemu z uśmiechem kilka osób naraz a on podając zważone zakupy spojrzał na mnie i rzekł:
- Manina. Bella manina. Molto bella manina. I już po chwili świergotał do innych klientek i klientów - starych, młodych, w średnim wieku.
I nie o komplementy tu wcale chodzi, tylko o to, że człowiek człowiekowi nie musi być wilkiem, może być Człowiekiem.
27.09. 2023 r.
- Jak bardzo mam myśleć o tym, co chcę, żeby to mieć? - zapytała kobieta.
- Masz pragnąć, a nie myśleć. - odpowiedział mężczyzna.
Gdyby ktoś zapytał co u mnie słychać odpowiedziałabym tak: słowo ciałem się stało i się zesrało. Dosłownie. I wcale nie po ogórkach. Te zostały zesłane na strych i czekają na lepsze czasy.
Kilka dni temu wirus zawieruszył się w naszej kamienicy, najpierw nieproszony rozgościł się na pierwszym piętrze, potem wpadł z impetem na trzecią kondygnację. Nie wiem czy zahaczył o piętra “pomiędzy”, czy je może pominął, aż w tak intymnej konfidencji nie jestem z sąsiadami, by pytać o sprawy natury gównianej.
Pozwolę sobie nabrać wody w usta i nie pociągnąć tematu. Wiadomo “lepiej zostawić gówno, bo śmierdzi” jak mawiała moja ukochana Babcia, która przysłowia i porzekadła miała chyba na każdą okazję a już na pewno na każdą bezokazję. Zresztą o sraniu pisałam już tyle razy.
Koniec z tym.
Koniec i kropka.
Dzisiaj mam nieodpartą chęć napisania czegoś innego. Motto zobowiązuje.
Od lat marzę o drewnianym domu, o domu ze starych bali z nową wizją przestrzeni i światła. Z miejscem na nowe radości, na codzienne szczęście, na nudę z książką i zadumę przy kominku. Na drobne sprzeczki i gorące pojednania. Na głośne kolacje z przyjaciółmi. Ale dopiero dzisiaj zamykam oczy i czuję zapach tego domu, słyszę skrzypienie podłogi pod bosymi stopami. Dzisiaj wpuszczam przez okno pomruki lasu, przysłuchuję się piosence niesionej przez wiatr. Gdzieś w dali kłócą się sroki, a dzięcioł stuka na pojednanie.
Mąż na kolację podaje risotto z jabłkami, serem z orzechami i rukolą, tą zerwaną z rabat rosnących pod oszkloną werandą, która służy mi za czytelnię i świątynię dumania. Biegnę na strych i wyciągam słoik kiszonych ogórków, które dostałam w prezencie od Radka...Uczta po uczcie. Uczta marzeń.
“Wszystkie ludzkie pragnienia zatem, jeżeli są wystarczająco silne, spełniają się. Nie zawsze jednak do końca tak, jak się tego oczekiwało”.
Olga Tokarczuk, Prawiek i inne czasy.
W związku z retrogradacją Merkurego...
Cholera!
Byłaś tu chwilę temu, gdzie się podziałaś?
Po cholerę szepczę lustru na ucho, przecie głuche.
A bohomazy z pary wycieram kwiecistą sukienką?!
Co z tą dziewczyną pędzącą za wiatrem, co zrywa kwaśne papierówki i wypłukuje robaki ze śliwek w jeziornej wodzie.
Może gdzieś znowu biegasz boso po bezkresach życia.
Wymykasz się mówiąc ,że na chwilę ;
przeskakujesz po trzy stopnie lat,
lecisz po bochenek chleba i lody na patyku.
Na cholerę czekam myśląc naiwnie, że wrócisz, że kiedyś zostaniesz.
Na jutro, na długo, na zawsze.
Jeszcze nie wyję, tylko szepczę, proszę i zaklinam.
Zawróć, zatrzymaj się, usiądź na kanapie i pogap się w telewizor.
Cholera!
Znowu się śmiejesz i karmisz obietnicami pustymi jak leśny strumyk po suszy.
Mówisz, że grawitacja zawodzi, że nie trzeba jej ufać. A ja widzę opadające poliki.
Rzucasz słowami a one w powietrzu jak bańki pękają.
Po cholerę w to lustro patrzę od nowa.
Widzę tylko rzeki doświadczeń płynących zmarszczkami.
I łunę światła oczu, których blask wyblakł na słońcu.
Już nie chcę Cię szukać, już Ci nie wierzę.
Wiem, że odchodzisz bezpowrotnie.
Przepadasz na amen.
Kłamliwa i niemożliwa.
Cholerna młodości!
11.08.2023 r.
A gdyby tak,
Przy końcu dnia,
Siąść wygodnie na kanapie,
Z kawą czy herbatą w łapie,
W domu, barze lub hangarze.
Z koleżanką, by nie solo,
Oddychając wprzód miarowo,
Nic nie mając za przeszkodę,
Puścić się w głębiny wodę.
Bez pływaczek, z rzeki nurtem,
Obgadywać rzeczy hurtem.
Piać, pitolić, popiskiwać,
Wzdychać, achać, utyskiwać.
Ąkać, ękać , pokwękiwać,
Łzy ocierać, smarki zmywać.
Ciumkać, chrumkać i rzępolić.
Obgadywać, rżnąć, rozstroić;
Smolić, chrzanić i chromolić.
Kwękać, kwilić i dzięciolić.
Wyrzygiwać, utyskiwać i obrażać.
Oskubywać i naparzać.
Psioczyć, jęczeć i bełkotać,
Skrobać, piszczeć i chrobotać.
Trzeszczeć, chrupać oraz ciamkać,
Rżeć i wrzeszczeć tudzież klaskać.
Puffać, jęczeć i warcholić,
Gęgać, dziamać, przyfanzolić.
Haukać, ćwiekać, kukurykać,
Chrzęścić, nęcić, przebąkiwać.
Odszczekiwać i odhaczać.
Mleć, chichotać, nie przebaczać.
Pieprzyć, pruć się i pierdolić.
Golić, kroić i miętolić.
Schrupać, zdzielić, złoić, zrugać.
Sprzeniewierzyć i odpukać.
W gardle w poprzek ością stanąć.
I pod miedzą siąść jak zając.
A gdy słów zabraknie w gębie,
Ucałować się płomiennie.
Ale co to , koszmar senny
za dnia zjawił się brzemienny?
Biegnę zmyć upiora twarz.
To nie moje słowa, uwierz!
Zdj. Córka
Gdy śpiewam, wcale nie śpiewając a jedynie wyobrażając sobie, że dźwięki, które wokół mnie tańczą wychodzą z moich trzewi, czas zatrzymuje się. Nie ma też przestrzeni, nic nie istnieje tylko spełnienie tego, co niemożliwe. To wystarcza. U progu półwiecza życia nie rozpamiętuje się już dlaczego tak, a nie inaczej i co by było gdyby. U progu półwiecza, które już za winklem, ale jeszcze macha ręką przyjaźnie z pewnej , choć niedalekiej już odległości, myśli płyną wartko w stronę spełnienia, wyciśnięcia z życia ile się da, spożytkowania talentów , którymi Bóg obdarzył i dobrego wykorzystania czasu, który na to życie Stwórca przeznaczył. Spieszę żeby zdążyć ze wszystkim, choć to wszystko wciąż się rozmnaża przez pączkowanie chyba. Mam nadzieję, że zdążę. Ufam, że trochę czasu na to pączkujące wszystko jeszcze mam. I śpiewam wcale nie śpiewając. Zamykam oczy, rozchylam usta i niemo kwilę, świergolę, wyję i zawodzę “Lacrimosa, lacrimosa, lacrimosa, lacrimosa..” . Słowa cichną, otwieram oczy i przenoszę z balkonu do kuchni szuszarkę pełną niedoschniętego prania w myśl zasady, że do trzech razy sztuka, suszenia także. Wyłączam żelazko, którym chwilę temu prasowalam sobie spodnie i zawieszona pomiędzy “Agnus dei” a wyborem bluzki (który jest oczywisty przynajmniej jeśli chodzi o kolor, tzn bezkolor, bo wszystkie moje ulubione części garderoby są czarne) myślę o przeglądarce do negatywów i zastanawiam się nad trangeneracyjnymi traumami. “Dona eis requiem sempiternam”. Teraz myśli moje lecą do sklepu z akumulatorami samochodowymi a zaraz potem do galerii, która wyłania się z marzeń przybierając coraz bardziej rzeczywiste kształty. Ubieram skarpetki, patrzę za okno na wyjątkowo piękną jesień tego roku. "Kyrie eleison, Christe eleison. Kyrie eleison". Myję zęby, jednocześnie sięgam po magiczne perfumy, które podarowała mi siostra i przenoszę się do wyidealizowanej krainy dzieciństwa, do tych lip za oknem, które swym słodkim zapachem wdzierały się do domu, do Babci, z która zbierałyśmy żółte kwiatostany i suszyłyśmy je na zimową herbatę. “Rex tremendae majestatis, Qui salvandos salvas gratis”. Te perfumy omamiają mnie, jak muzyka , jak Requiem, którego słucham. To odciągają, to przyciągają do rzeczywistości nutami lat pachnących lipami, tak jakoś odlegle, ale blisko zarazem, tak nostalgicznie ale jakby realnie Bo pachną Babcią, i Mamą, i moją Siostrą, nami wszystkimi. "Taa,taa,taa,taa. Taa, taa, ta, ta" ( Podwójne życie Weroniki). Jeszcze pranie włączam, jeszcze w zmywarce czyste na brudne zamieniam, a lecą myśli ku wczorajszemu śnieniu na jawie i znowu lądują tym razem przy worku na śmieci. Resztę zrobię później, pomyślę też później; aparat gotowy, pakuję torebkę i lecę . "Sapientia vero ubi invenitur?"
P.S.
Uwielbiam muzykę Preisnera. Najbardziej pod prysznicem pośród myśli wolnych od codzienności.